SzukajSzukaj
dołącz do nasFacebookGoogleLinkedinTwitter

Takiego serialu w Polsce jeszcze nie było. Twórczyni „Matek pingwinów” tłumaczy pomysł

Na platformie Netflix zadebiutował nowy polski serial w reżyserii Klary Kochańskiej-Bajon i Jagody Szelc. To produkcja, którą trudno porównać z jakimkolwiek innym serialem na polskim rynku. Opowiada o życiu rodziców z neuroróżnorodnymi dziećmi i świecie, o którym osoby neurotypowe nie mają na ogół pojęcia. Z twórczynią pomysłu rozmawiamy o tym, jak być neuroróżnorodnym dzieckiem i jego matką w polskiej rzeczywistości.

„Matki pingwinów”, Netflix„Matki pingwinów”, Netflix

„Matki pingwingów” starają się z szacunkiem i zaangażowaniem opowiedzieć o tym, jak wygląda polska szkoła dla dziecka ze spektrum autyzmu i jak wygląda życie jego rodziców oraz czym jest akceptacja życia z neuroróżnorodnością. W sześciu odcinkach poznajemy wiele bohaterek i bohaterów, ale naszą przewodniczką po uniwersum „Cudownej przystani” jest Kama Barska (w tej roli Masza Wągrocka), zawodnicza MMA wychowująca siedmioletniego syna Jasia (Jan Lubas). Kamila po wygranej walce wraca do kraju i od razu musi jechać do szkoły syna, ponieważ okazuje się, że ten brał udział w zdarzeniu, które zakończyło się wezwaniem karetki pogotowia do jednej z uczennic. Kamila nie może zrozumieć, co się stało, że jej spokojny i ułożony syn pobił koleżankę. Musi znaleźć dla niego nową szkołę, co z łatką „trudnego” dziecka nie będzie proste.

Małgorzata Major: Jak zrodził się pomysł na „Matki pingwinów”?

Klara Kochańska-Bajon: Impuls do napisania historii wziął się z moich własnych przeżyć jako mamy. Mój syn ma również swoje wyzwania, choć nie jest jeden do jednego żadnym z serialowych dzieci, a serial nie jest moją biografią. Swoje jednak razem przeszliśmy. Również w zakresie poszukiwania właściwej edukacji dla niego.

Mimo że świat bardzo poszedł do przodu w stosunku do lat 90., kiedy ja dorastałam  – dziś mówimy otwarcie, że ludzie są neuroróżnorodni, mają swoje wyzwania  –  to nasz system edukacji wciąż sobie z tym nie radzi. Nauczyciele są lepiej przygotowani i bardziej świadomi, ale w polskiej szkole dzieciom jest trudno z powodu przeładowanej normy programowej i wciąż pruskiego stylu nauki. Dzieci, które mają swój niepowtarzalny wzorzec rozwoju  – jednych rzeczy uczą się w mig, drugich np. znacznie wolniej  – nie radzą sobie w szkołach państwowych. Szkoły specjalne też nie dla wszystkich dzieci i nie w każdym momencie ich rozwoju są dobrym wyjściem, bo tam się bardziej stawia na naukę samodzielności i przystosowanie do życia niż na klasycznie rozumianą edukację.

Co to oznacza dla dzieci?

To rodzi właśnie taką szarą strefę dla dzieciaków, które mają potencjał, by się uczyć, ale mają też swoje deficyty i niepowtarzalny schemat rozwoju. Integracja włączająca w szkołach państwowych działa bardzo różnie. Te, w których to się udaje, są owiane legendą. Do tego miejsc dla dzieci z orzeczeniem jest w klasach bardzo mało. Dzieciaki ze swoimi potrzebami pozostają w mniejszości. Często są samotne, a klasy bywają dla nich za duże. Szkoły prywatne, inkluzywne, terapeutyczne starają się wypełnić tę lukę, ale nie mogą przecież przyjąć wszystkich. Zdarza się więc, że dochodzi do sytuacji, w których zaczynają wybierać uczniów. Wybierają  – w swoim mniemaniu  – lżejsze przypadki. Duża część dzieci zostaje na lodzie. To frustrujące. 

I z tej frustracji w sumie zrodził się pomysł. Razem z Olą Więcką, mamą chłopca ze specjalnym potrzebami, która miała podobne problemy związane ze znalezieniem szkoły dla dziecka, często się zdzwaniałyśmy, aby pożartować wspólnie i opowiedzieć sobie trochę absurdalnych anegdot z naszych aktualnych przeżyć. Podtrzymywałyśmy się w ten sposób na duchu. Pewnego dnia powiedziałam: „a może zrobić o tym serial”.

Seriali o matkach  – przyjaciółkach było już wiele, ale wciąż potrzebujemy świeżej obyczajowej narracji, by przyglądać się czasom i miejscu, w których żyjemy. W naszej historii pojawiła się nowa perspektywa rodzica dziecka ze specjalnymi potrzebami. Wiele opowiedzianych historii jest utkanych z moich przeżyć i przeżyć znanych mi rodziców, ale też takich, których poznałyśmy ze scenarzystkami, Niną Lewandowską i Dorotą Trzaską, w ramach naszej dokumentacji do serialu. M.in. historia mamy koczującej w vanie pod szkołą. 

Jakie są Twoje doświadczenia ze szkoły, które przypadły na lata 90.?

Niewątpliwie polska szkoła była wtedy szkołą przetrwania. Miałam jeszcze inne doświadczenie szkoły, ponieważ w wieku 9-10 lat wyjechałam z moją rodziną do Stanów Zjednoczonych. Tam trafiłam do szkoły państwowej, ale myślę, że u nas nie było nawet takich szkół prywatnych. Był tam taki przyrząd do oglądania embriona w jajku, dzieci chodziły w ciszy wężykiem pomiędzy klasami, nikt od nikogo nie ściągał, a jak pojawiała się przemoc, to była szeroko omawiana. Był szkolny psycholog na pełnym etacie, dzieci nieradzące sobie z angielskim, bo było tam sporo dzieci emigrantów jak ja, dostawały dodatkowe lekcje języka. Generalnie raj.

Czegoś takiego w polskiej szkole nie zaznałam. Było zakuwanie, przeciążenie programem nieadekwatnym do wieku, brak taryfy ulgowej dla kogokolwiek. Pamiętam, że miałam w klasie chłopca, który na pewno miał ADHD. Nikt nie był w stanie mu pomóc. Rodzice i nauczyciele podnosili mu poprzeczkę, rówieśnicy dokuczali, a on był coraz bardziej sfrustrowany. Pewnego dnia rzucił śniadaniówką dziewczynkę, która nosiła okulary. Niefortunnie, bo okulary zraniły ją w oko. Ta sytuacja  była zresztą inspiracją dla jednego z wątków w naszym serialu.

Za mało się wówczas mówiło o ADHD i spektrum autyzmu. Dzisiaj jest dużo większa świadomość, ludzie mają dobrą wolę, ale nie ma dobrych rozwiązań systemowych, więc wciąż rodzice, nauczyciele i przede wszystkim dzieci borykają się z trudnościami.

W serialu oglądamy matki z dziećmi, ojców widzimy nieco mniej. Czy to wciąż się dzieje, że częściej na kobiety spada obowiązek samotnego wychowywania dzieci neuroróżnorodnych?

Pewne wzorce kulturowe wciąż u nas pokutują. W kobietach jest większe poczucie odpowiedzialności za obecność w życiu dziecka. I też większe poczucie winy wobec niego. Ojciec nie ma raczej problemu z tym, że dziecko przez kilka dni za nim zatęskni. Kobietom rzadziej zdarza się takie podejście do rodzicielstwa. Myślę, że kolejne pokolenia to zmienią. Nasze jest w rozkroku, między wzorcami wyniesionymi z czasów postpeerelowskich, które były dość tradycyjne, a nowym modelem, gdzie sami wybieramy role w rodzinie. Jest w nas rozdwojenie, brakuje nam jeszcze czasem odwagi. Emancypacja na tym polu przebiega wolniej.

Z tego powodu w tradycyjnych rodzinach często się zdarza, że kiedy dziecko ma trudności czy choruje, ojciec odsuwa się i bierze na siebie po prostu utrzymywanie rodziny. To go też czasem emocjonalnie dystansuje i obciąża, nierzadko rodzi różne konsekwencje, które pokazujemy w serialu. Jest też wiele przypadków, kiedy ojcowie nie wytrzymują, odchodzą.

Chcieliśmy jednak zaprzeczyć tym stereotypom, bo są od nich przecież wyjątki, dlatego mamy w „Matkach Pingwinów” ojca, który zostaje na posterunku, kiedy matka nie dała rady. Jerzy Lejman, którego gra Tomasz Tyndyk, jest postacią, która pełni dla swojej córki jednocześnie rolę ojca i matki. Dla bliskich poświęca wszystko, jednocześnie zatracając siebie. Jest też postać dyrektora, grana przez Romana Gancarczyka, który ma swoją historię, odkrywaną przez widzów w ostatnich odcinkach. Staraliśmy się pokazać w serialu różne postawy. Mężczyźni, choć serial skupia się na matkach, też mają różnorodną reprezentację.
 

Kto jest modelowym widzem serialu „Matki pingwinów”?

Ja, jako autorka, chciałabym, żeby serial obejrzała jak najszersza publiczność. Jesteśmy już ponad tydzień po premierze i widzę, że oddźwięk jest bardzo szeroki. Widzami serialu są nie tylko matki i nie tylko rodzice. Widzę też, że dla rodziców takich jak ja, czyli takich, o których serial opowiada, pełni on w jakimś sensie rolę terapeutyczną. Daje im też reprezentację w kulturze popularnej, bo do tej pory czuli się często osamotnieni czy niedostrzeżeni. Identyfikują się z różnymi postaciami, sytuacjami, emocjami. Z kolei widzowie, których temat bezpośrednio nie dotyczy, znajdują dla siebie inne emocjonalne analogie, swoje pole do identyfikacji, a jednocześnie doceniają, że mogą czegoś się nauczyć i oswoić świat, który do tej pory mógł im się wydawać obcy, delikatny, nietykalny.

Dochodzą też do mnie głosy, że ludzie oglądają serial po kilka razy, również np. ze swoimi nastoletnimi dziećmi, bo oprócz tego, że „Matki Pingwinów” wciągają i bawią, to mają dla nich jakąś wartość edukacyjną. Cieszy mnie to, bo chcieliśmy zrobić serial o konkretnym świecie, jednocześnie opowiadający o uniwersalnych tematach  – przyjaźni, solidarności czy akceptacji. Choć serial jest o rodzicielstwie, jego odbiorcami mogą być widzowie, którzy nie mają swoich dzieci. Wszyscy kiedyś byliśmy dziećmi. Każdy z nas myślał kiedyś, że jest z nim „coś nie halo”. W tym sensie serialowe dzieci mogą też reprezentować nasze, widzów, niezaopiekowane strony.

Naszą recenzję „Matek pingwinów” znajdziecie tutaj. Serial dostępny jest na platformie Netflix.

Dołącz do dyskusji: Takiego serialu w Polsce jeszcze nie było. Twórczyni „Matek pingwinów” tłumaczy pomysł

10 komentarze
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wirtualnemedia.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiekz postów na forum łamie dobre obyczaje, zawiadom nas o tym redakcja@wirtualnemedia.pl
User
az
Mam za i mój syn też. To co się odp. filmy, akcje, fundacje jest z niekorzyścią dla nas. Przedstawiacie nas, ludzi, jako niepełnosprawnych, zaburzonych, generalnie specjalnej troski. Zostawcie nas w spokoju!!!
odpowiedź
User
Kolo
Temat ważny, serial niedobry. Tylko dla tych, którzy go robili.
odpowiedź
User
Ups
To nie jest dobry serial. To, że temat ważny nie sprawi, że serial jest lepszy. Nuda połączona z banałem, taki styl jak kiedyś miały seriale TVN
odpowiedź